Manifest Ja
Nie pamiętam tak dobrze, jakbym tego sobie życzyła, jaka byłam w gimnazjum. Niby pamiętniki towarzyszyły mi zawsze w ciągu tych trzech lat, ale tam mnóstwo pesymizmu, monotematycznie. A ja wiem doskonale, że wtedy jeszcze była we mnie radość. Dużo radości. Czas liceum minął w towarzystwie bloga, gdybym więc zechciała przejrzeć go całego od początku, z pewnością wiele satysfakcjonujących informacji na swój temat bym z tych wszystkich tekstów wywnioskowała.
Dziś jednak chciałabym to zrobić nieco bardziej wprost. Wiecie, 20 lat to taka poważna liczba. (No dobra, co roku każda liczba wydaje mi się być niezwykle doniosła. ALE to 20 to takie okrąglutkie. Musicie mi przyznać.) Zainspirowana pięknym wpisem Hani, postanowiłam stworzyć coś podobnego. By za rok, za dwa, za lat pięć skonfrontować swoje obecne Ja z tym, czego pragnęłam i jaka byłam kiedyś.
Mam bałagan w pokoju. Jakkolwiek bardzo bym się nie starała, ostatecznie zawsze skończy się podłogą zasnutą notatkami, skarpetkami, książkami, ładowarką i czym tylko popadnie. Zwłaszcza, jak jestem zarobiony człowiek i się uczę! Gdzie taki naukowiec jak ja będzie takimi przyziemnymi rzeczami jak porządek w pokoju się zajmował! No, dobra, przegięłam odrobinkę, czasem lubię sobie posprzątać. Ale tylko wtedy, jak mam taki specjalny nastrój do tego. A on zjawia się dość rzadko.
Tak samo jak mój "shopping mood". Ja nie z tych, co godzinami po sklepach ciągną swoich biednych facetów (bo mój facet jest biedny z innego powodu - Instagram husband, mówi Wam to coś? ). A już najbardziej na świecie nie lubię kupować butów. Nie lubię zakupów ubraniowych, bo mnie asortyment sklepów nie zadowala, ale też z powodu mojego skąpstwa bycia oszczędną. Przesadnie.
Po prostu mi szkoda, no bo jak to, cholera, na sweter stówkę wydać. Tym gorzej, jak wreszcie znajdę to, co mi się podoba, a kosztuje fortunę. Za to na prezenty mi nie szkoda. Ani na książki...Biedna ja, mój odwyk książkowy trwa już tak długo!
Dobrze, że Mamusia wie, iż najlepszym prezentem dla mnie są książki właśnie. Marzę o takiej suuuper wielkiej biblioteczce (najlepiej osobnym pokoju). I szerokim parapecie, gdzie stworzę sobie milusi kącik do czytania. Jestem ogromnie wdzięczna dziadkowi, za tę miłość do składania literek w barwne powieści, którą we mnie zaszczepił. I do nauki!
Bo Nateczce się stypendium zamarzyło, ale to już chyba wiecie. Moje ambicje i zapał do nauki już tutaj, prawdopodobnie, omawiałam. Ale to wielka radość studiować coś, co jest moją pasją. Mam dość jasno określony cel na przyszłość i jakoś tak wychodzę z założenia, że nie mogę po prostu odwalać tych studiów. Bo to nie liceum. I ta wiedza autentycznie mi się przyda, będzie moim narzędziem pracy. Więc cały ten czas poświęcony tworzeniu zamaszystych notatek, słuchaniu o pompie sodowo-potasowej i dojeżdżaniu na wykład przez godzinę to cegiełki, które pomagać mi będą w walce z demonami innych.
To jest właśnie to, co sprawia mi najwięcej radości, daje ogrom szczęścia i jest jednym z największych sensów mojego życia. Rozświetlanie czyjegoś dnia. Wyciągnięcie pomocnej dłoni. Praca nad lepszą codziennością. Robienie dobra. Dlatego, że poznałam na własnej skórze jak wiele znaczy czyjś otwarty umysł, bezwarunkowa akceptacja, ciepłe spojrzenie mówiące, że jesteś okej, że niczego więcej Ci nie trzeba. Bo wiem, że terapia może być nieocenioną pomocą.
Czasem jestem zazdrosna. Bo chciałabym robić takie zdjęcia, bo chciałabym mieć tyle folołersów. Czasem się boję. Że nie starczy mi czasu, że to wszystko bez sensu.
Ale to tylko krótkie, ulotne momenty. Już nie myśl przewodnia.
Dużo myślę. Hej! Może właśnie to jest ta dziedzina sztuki, której jestem artystką? Bo czuję, gdzieś tam w głębi siebie, że nią jestem. Tylko zabrakło dla mnie solidnej dziedziny.
Lubię ładne rzeczy. Marzę o podróżach. Słucham rozmów innych w komunikacji miejskiej. Przyglądam się. Ludziom, mijanym krajobrazom, wszystkiemu, co dookoła, niebu. I kocham ten Świat, jaki mogę każdego dnia podziwiać.
Wierzę w ludzi, w ich dobre zamiary, czasem może nawet odrobinę zbyt naiwnie, ale przeraża mnie bezwzględność oceniania innych, z jaką często można się dzisiaj spotkać. Mocno pracuję nad tym, by nie wartościować, lecz patrzeć z innej perspektywy. Choć to trudne. I nie zawsze mi wychodzi.
Bywam okropnym towarzyszem życia, bywam kiepskim przyjacielem.
Nigdy się nie spóźniam. Nie umiem się spóźniać! I jestem odrobinkę znerwicowana. Nad poszukiwaniem spokoju koniecznie muszę popracować bardziej i solidniej.
Wcześnie się kładę, zawsze przed 23 (grzeczne dziecko) - inaczej panikuję, że dziś już nie zasnę. Za to poranki mam całe dla siebie. Nigdy nie spałam dłużej niż do dziewiątej (w Sylwestra), zwykle wstaję po siódmej. Z budzikiem nie mam najmniejszego problemu - kiedy w czwartek dzwoni o 5:50, o 5:51 jestem na nogach. Szczęściara ze mnie, co?
Kocham jeść! Kocham ludzi, którzy mnie karmią! W ogóle, kocham ludzi. Poznawać ich historie, rozmawiać, być malutką cząstką ich życia. Uwielbiam, kiedy dzielą się ze mną swoimi pasjami - dostaję wtedy prawdziwego powera. Ale i te smutne, trudne historie przyjmuję z wielką wdzięcznością. Że to właśnie ja mogę być powiernikiem.
Jestem pełna sprzeczności.
Zaprzyjaźniłam się z muzyką, poznając jej liczne dary - ukojenia w koszmarny wieczór, mocy energii w senne przedpołudnie. Muzyka rozumie.
_
Post gigant mi wyszedł, Kochani. A ja mogłabym wciąż pisać i pisać, ale już po dziewiątej, trzeba tę dwudziestoletnią siebie ogarnąć. I może pokój jednak posprzątać, co? Więc kończę. Choć to autoportret bardzo niepełny.
Chciałabym sobie życzyć, żebyście wciąż tutaj ze mną byli. Dziękuję Wam, za tę obecność.
xo
0 komentarze
It means a lot, thank You!