Jakie to trudne! Wydawać by się mogło, że tyle już wiem, tyle się zmieniło, bo ciągle o tym mówię, piszę i myślę. A tu proszę, uważność ciągle, sukcesywnie gdzieś mi umyka i znika z mojego pola widzenia. Zwłaszcza w sytuacji, gdy nowy post ląduje na blogu, a ja odświeżam niecierpliwie statystyki w oczekiwaniu na jakiś odzew. Zwłaszcza, gdy naoglądam się Instagramowego życia. Zwłaszcza, gdy nie powiem sobie stop, nie poświęcę chwili na pauzę. Bo jak inaczej miałabym dostrzec, że ja przecież nie wiem niczego.
Tak jak istnieje gdzieś w przestrzeni popularnonaukowej mit dotyczący pozbywania się "złych emocji" i benefitów tegoż dla naszego bycia w świecie, tak też jest z niektórymi momentami, okresami w życiu. Kiedy coś uwiera, idzie nie tak, a o beztroskie chwile trudno. Lub kiedy po prostu jest nudno, bo trzeba coś przeczekać. Och, wtedy dopiero się zaczyna! Batalia niecierpliwego i zachłannego umysłu, który chciałby wszystko, więc...wybiera nierobienie niczego. Bo tak mu ciężko pojąć, że zacząć trzeba od samego początku, od postaw, kiedy efekty są znikome, nikt ich nie dojrzy i nie pochwali. I dopiero na tym buduje się dalej.
Zawsze lubiłam ten czas, kiedy sierpień zbliża się ku końcowi, a ja tropię zapach jesieni podczas wieczornych seansów zachodzącego słońca. Miałam wtedy mnóstwo zapału, nie mogłam doczekać się nadchodzącego nowego, a pomysły same przychodziły do głowy. Przekraczanie tej granicy lata kojarzy mi się niezmiennie z uczuciem błogości, choć z nutą nostalgii. Bo choć moje serce już mniej się wyrywa do czegoś nieokreślonego, mniej w nim rozedrganego niepokoju, to tęsknota wciąż tli się gdzieś w zakamarkach. Przypomina, że kiedyś było tak pięknie. Że przecież mogłoby tak być teraz. A jak jest?
Jest dokładnie tak, jak sobie o tym myślimy, że jest.
Już jakiś czas temu postanowiłam sobie z całą mocą, że każda chwila i każdy czas jest równie ważny. Co mi daje takie podejście (mimo iż wciąż się uczę o nim pamiętać i w nim trwać, podczas gdy pokus, by porzucić je na rzecz smutnego bagienka rozpaczy jest wiele)? Cóż, ma ono swoją ciemną i jasną stronę (a także pewnie wiele szarości, jak to w życiu). Może być niezłym usprawiedliwieniem dla nieuzasadnionego nicnierobienia. Bo skoro ma być jak jest i to jest okej, to po co ruszać tyłek i wysilać umysł, kiedy można bezpiecznie, bez lęku i ryzyka? Pewnie czasami sama z tego korzystam. Ale jest też druga strona medalu. Tu jednak trzeba choć trochę znać siebie i nie być ze sobą w stanie wojny. Bo inaczej zagłuszę wszelkie sygnały i na siłę zacznę wpychać siebie w ramy, które należą do kogoś innego, a swoje własne granice i możliwości porzucę w kąt.
Czas przestoju też jest ważny. Zamiast ekscytującej wycieczki w nieznane możemy udać się w inną podróż - taką, która pozwoli nam być bliżej siebie. Prozaiczna i monotonna codzienność też może być ku temu okazją, tym bardziej chwile wymagające i trudne. Okazją, by odkrywać nowe prawdy i obalać te, które straciły już na ważności.
Tego lata odkryłam, że nie jestem już niepewna swej podstawowej wartości (tej, której brak powodował bezustanny dyskomfort, że muszę być "jakaś", by być okej) i opuścił mnie strach, że gdy coś zrobię nie tak to świat się zawali. Z zaskoczeniem mogłam spojrzeć na to, że coraz lepiej radzę sobie z lękiem w relacjach. Ba, nawet nie tyle lepiej sobie radzę co zdecydowanie rzadziej w ogóle to uczucie niepewności się pojawia! Uczę się też, że moje wyobrażenia kogoś lub czegoś łatwo potrafią zabić miłość, tę bezwarunkową i najszczerszą, a empatia jest podstawą podstaw. (A takie poplątane i bez większego składu teksty oraz te wpisy, w które włożyłam wiele serca, lecz pozostały bez odzewu wcale nie znaczą, że powinnam tupnąć nogą i stąd zniknąć, o.)
A Wy - jakie są Wasze lekcje lata 2017?