O Budapeszcie też miałam Wam napisać. Umknęło, uleciało, a sama wycieczka, choć stosunkowo krótka, do łatwych nie należała. Warunki pogodowe mnie pokonały niemal na każdym froncie - fizycznie, zdjęciowo i...chciałam napisać, że również mentalnie, lecz nie do końca. Bo, wiecie dlaczego właściwie w ogóle podróżuję? Dla tego, co zostaje w głowie. Co zobaczone to moje, jasne, fajnie odznacza się też kolejne punkty na mapie, ale bezsprzecznie najcenniejsze jest dla mnie doświadczanie siebie. A podróż dostarcza multum sytuacji, w których muszę się ze swoim Ja skonfrontować.
Ta była moją podróżą pierwszych razów. Chodźcie, zabiorę Was ze sobą na wyspy, pokażę trochę miejsc i trochę tego, co w mej głowie.
Ja, ze swoją neurotycznością, sporą potrzebą kontroli, dużą dozą introwertyzmu i trudnością w odnalezieniu się w nowym miejscu. Trochę ze mnie Hobbit. Ale Hobbit wyjątkowy, bo taki, którym targają sprzeczności (jasne, nie mogłoby być za łatwo). Bo równie mocno jak spokoju potrzebuję też odkrywania świata. Muszę więc wiele mentalnych akrobacji nawyczyniać, by pogodzić obie strony, wołające głośno o moją uwagę. I tym oto sposobem, w listopadzie, dzięki pani K, miałam wykupiony swój pierwszy bilet lotniczy Kraków -> Belfast. Trzy dni po zakończeniu ciągnącej się w nieskończoność sesji wyruszyłyśmy.
No, nie do końca. Bo zanim wsiadłam do samolotu, mój umysł pracował na pełnych obrotach. Miałam ostatnio trudny czas, a oczekiwanie na podróż tylko spotęgowało niektóre z moich natrętnych myśli. Zupełnie się nie martwiłam o katastrofy samolotowe (za mało filmów katastroficznych?), ani nic w tym guście - mój układ limbiczny w zamian za to podpowiadał mi, że przecież zmiana ciśnień może na mnie podziałać tak, że zacznę się dusić. Lub będę mieć chorobę lokomocyjną. Lub mój organizm wykaże jakąkolwiek inną słabość, która mnie pokona. Było mi trochę smutno, że nie mogę zwyczajnie się cieszyć, bo ekscytacja przykryta była grubą pierzynką lęku. Nauczyłam się jednak jednej mądrej rzeczy w przeciągu ostatniego roku. Już nie biczuję się za to, jaka jestem i jak reaguję. Jestem dla siebie łagodna, wyrozumiała, i...zwyczajnie muszę się zastosować do tegoż słynnego motta, powtarzanego przez wielu. Feel the fear and do it anyway. & thats what I did.
Nie mogłabym pracować na lotnisku, zwłaszcza przy kontroli bezpieczeństwa. Chaos, hałas, szybko, szybciej. Zdejmuję buty, wrzucam swoje rzeczy na taśmę, a w mej głowie raz po raz wyświetla się wielki, neonowy banner: to się dzieje. Ach! Przy okazji - odkryłam genialną metodę radzenia sobie z sytuacją, która przepełnia lękiem, bardzo uważnościową. Byłam w momencie. We wtorek rano, w dzień odlotu, nie myślałam o tym, że zaraz autobus, potem pociąg, potem lot. Robiłam jedną rzecz na raz, skupiałam się tylko na niej, przechodziłam do następnej. Wsiadam w autobus, słucham jednej piosenki, drugiej. Wysiadam, kupujemy bilety na pociąg. Krok za krokiem. Udało się. Jest i on, majestatycznie wyglądający pan samolot. Oglądałam go sobie z podziwem, nie mogąc uwierzyć, że zaraz wsiądę do tej pięknej maszyny, którą do tej pory oglądałam jedynie wpatrując się w swoje ukochane niebo. Schodki pokonane. Siadamy.
Byłam chyba najbardziej spiętym człowiekiem świata w pierwszej połowie podróży. K sobie smacznie śpi, a ja intensywnie poszukuję sposobu na rozluźnienie. Hej, jestem w niebie, spełniam marzenie, jest cudnie, chcę się nacieszyć! Jest. Muzyka naprawdę ratuje. Po raz kolejny. Bo ma to do siebie, że łączy się z emocjami, a te bardzo angażują i pozwalają się oderwać od czegoś innego, obecnie przeżywanego w swej głowie. Wreszcie mogłam poczuć i być tutaj i teraz. Choć dopiero w podróży powrotnej przepadłam, przepadłam oglądając wyspy światła, przepadłam czując to niesamowite przyspieszenie wgniatające w fotel, przepadłam czując wolność (paradoks mocno, bo hej, jestem zamknięta w metalowej puszce), jaką daje niebo...a może raczej pokonanie lęku?
Belfast, here we are. Pachnie morzem. Jest zimno, ale oddycham inaczej. Żegnamy się z lotniskiem raz, dwa, w autobusie pani ratuje mnie drobnymi - dobra wróżba na resztę podróży, dziękowałam z najgłębszą wdzięcznością.
Mniejsza o naszą wpadkę i konieczność skorzystania z taksówki, nie ważne - jesteśmy w hostelu, zmęczenie emocjonalne daje znać, przejawia się nawet w dziwnej tęsknocie i poczuciu samotności, lecz zasypiam momentalnie. A kolejnego ranka ruszamy.
Belfast jest miastem mocno poranionym. Ślady historii, historii całkiem bliskiej, bo sięgającej...właściwie to nie, trwającej do dziś. Chciałabym opowiedzieć Wam o tym więcej, lecz sama znam dopiero skrawki tych wydarzeń - wczoraj zabrałam się za czytanie "99 ścian pokoju", reportażu Aleksandry Łojek, który pomoże mi połączyć to, co widziałam, z tym, co kryje się pod fasadą turystycznej komercji i uładzonego centrum miasta.
Free walking tour pozwolił nam zdobyć podstawowe informacje i odkryć kilka genialnych miejsc, a we mnie zaczęła rodzić się (nie pierwszy raz) frustracja, na mój angielski.
Niespodzianka dnia: pan kelner idealnie wyczuł moją mierną angielszczyznę i odezwał się do mnie po polsku, a później chwilkę z nami porozmawiał i życzył udanej podróży - duuuży uśmiech!
Kolejnego dnia czekała na nas wycieczka. Dawno nie byłam na takiej - autokar, przewodnik, rzucający żartem i lokalnymi ciekawostkami...czekałam na nią bardzo, bo jestem nature freak, ale chyba nie spodziewałam się, że aż tak. I że zobaczę takie miejsca, które przepełnią mnie...pełnią?
Wiecie, mnie cieszy las, niebo, cieszy kwitnący bez, stokrotki, ale tam...tam byłam bez słów. Chciałam usiąść, patrzeć, być, zamknąć oczy, chłonąć i zostać na dłużej. Bo może, przy odpowiedniej ilości czasu spędzonego nad turkusowym morzem i poznawaniu niezliczonych odcieni zieleni, już nigdy więcej nie ogarnąłby mnie lęk. Może umiałabym ten spokój zachować na zawsze, odtwarzać go w chwilach, gdy tego najbardziej potrzebuję. Jedno wiem na pewno - kolejny kawałek mojego serducha został ulokowany gdzieś tam, między klifami. Gdzie oddycha się lekko, nawet gdy nogi odmawiają posłuszeństwa.
Pozwólcie, że dokończę tę relację w kolejnym wpisie, bo już jest on niebotycznych rozmiarów. A teraz...podzielcie się ze mną swoją myślą. :)