Jesień jednym okiem

Mam wrażenie, że piszę to za każdym razem przy okazji tego typu wpisów, gdy zatrzymuję się na moment by spojrzeć za siebie podsumować miniony czas, ale i tym razem nie mogę sobie odpuścić - czemu wszystko tak okropnie pędzi? Dziś rano przywitał mnie zza okien biały...cóż - chciałam użyć słowa puch, lecz niestety, ten pierwszy śnieg na razie go nie przypomina - a przecież nie zdążyłam nawet na dobre pożyć jesienią. Starałam się jak mogłam, by nie przegapić najbardziej złotych zachodów słońca, barwnych liści pod stopami czy spaceru pod parasolem, za nic nie chciałam, by ta moja jesień przez wszystkich niedokochana nie wymknęła mi się niepostrzeżenie. Wyszło jak wyszło - popisowego apple pie nie upiekłam, wieczoru nad zeszytem wspomnień nie spędziłam, ale kilka uważnych chwil udało mi się zatrzymać. Na przekór niedoczasowi, który serwuje mi uczelnia od samiutkiego początku października. 

Pamiętacie jeszcze ten cykl wpisów, w którym dzielę się swoim (nie do końca jednookim, ale nazwa zobowiązuje) spojrzeniem na świat i wszystkim, co w ostatnim czasie mnie urzekło, zainspirowało, zachwyciło lub zafascynowało? Ostatni taki post widnieje pod datą kwietniową, niemało czasu minęło, ale chciałabym wrócić. Chciałabym wrócić w ogóle, bo zbyt często ostatnio moją motywację do bycia tutaj zjadają myśli o bezsensowności dalszego tworzenia tego miejsca. Ale, o tym jeszcze wspomnę dalej, a teraz - wróćmy do jesiennych dni!


Wrzesień był jeszcze pracujący (i prawkujący - do dziś nie wiem co mnie podkusiło i skąd wzięła się we mnie odwaga, by zapisać się na kurs i wsiąść za kierownicę) i udało nam się z S. wyrwać jedynie na krótką, jednodniową wycieczkę do Wrocławia. Można się było spodziewać, że najbardziej urzeknie mnie Ogród Botaniczny, choć najpiękniejszy i tak jest ten poznański. Posililiśmy się w przepysznym barze Vega (smacznie prawie jak w moim krakowskim Glonojadzie!) i byliśmy bliscy zawału podczas wspinania się na wieżę jednego z kościołów (kondycja jak zawsze ma się świetnie). Na uginających się nogach doczłapaliśmy do dworca, prawie powtarzając naszą szaloną superprzygodę z Budapesztu, kiedy bliska była nam wizja oczekiwania na kolejnego busa gdzieś w czeluściach dworca. 


I tak przeminął pierwszy miesiąc jesieni, a wraz z początkiem października wrzucona zostałam w wir bezustannego wertowania kserówek, tworzenia notatek i podróży przez całe miasto na uczelnię. I żałuję, że nie miałam okazji na dłuższy odpoczynek w te wakacje - może wtedy kryzysy i rwanie włosów z głowy (a raczej ich wypadanie, gwoli ścisłości) nad ilością nauki by mnie ominęło? Ale, przyjęłam ten gorszy i założyłam sobie, by przede wszystkim robić tyle, ile mogę - nic ponad miarę. Skupiam się na tym, co robię w danym momencie, a nie na całej reszcie czekającej na swoją kolej, bo doskonale wiem, że mój umysł szaleje, gdy zaczynam myśleć o ilości stron, które wciąż muszą zostać przeczytane. One step at the time. Powróciłam też do regularnej praktyki medytacji - już prawie zapomniałam, jakie to fajne uczucie, i o ile łatwiej nabiera się dystansu do swoich myśli! 


Taki niepozorny plan, z wolnym wtoreczkiem, a tu proszę, cała uwaga skupia się na czwartku - wejściówki ze zdrowia to cotygodniowa mini sesja, ale, nie powiem, czasem odzywa się również i duma. No bo przecież uczę się TAKICH rzeczy! Wiem jak powstaje blaszka miażdżycowa i jakie cechy u pawianów w Serengeti są odpowiedzialne za wyższe stężenie poziomu kortyzolu (to bardzo poważna wiedza, proszę się nie śmiać). Szkoda tylko, że statystyka nie wzbudza we mnie takich podniosłych emocji - tutaj raczej uruchamia się moja przekorność podpowiadająca, że "ja im (komu?) jeszcze pokażę", że po humanie i odwiecznych potyczkach z matmą się da! Choć to bardziej myślenie życzeniowe z mojej strony. Bo jest cienszko. 
Zawsze jednak na pocieszenie przychodzi fakultet, gdzie czytaliśmy Hessego, a Dostojewski czeka na swoją kolej, oraz (fascynująca mnie) psychopatologia. Piękne mam te poniedziałki, pełne motywacji na resztę tygodnia!










Trzy książki towarzyszyły mi tej jesieni - jak zwykle sięgałam po bardzo różnorodne tytuły. Po lewej - "Lab Girl". Choć z Hope różnimy się bardzo i początkowo nie mogłam złapać z nią więzi, to wraz z kolejnymi stronami pochłonęła mnie jej pasja, determinacja, oddanie i fascynacja. Do tego wątek choroby dwubiegunowej autorki był dla mnie zaskoczeniem - ciekawym, choć również i zasmucający. A jednak, lekturę zakończyłam z uczuciem wewnętrznego ciepła i radości. Że jednak wszystko się ułożyło. Że może być szczęśliwie w pełni, mimo iż niedoskonale. 
A "Hygge po polsku", o przepięknej okładce, to pozycja ciepła i kojąca, idealna na koniec męczącego dnia, gdy za oknem temperatura bliska zeru, a my pragniemy ogrzać się słowami, które może i nie są wybitnie poetyckie i zaskakujące, ale przywołują wspomnienia i przypominają o tym, co ważne i piękne, a co być może zaniedbaliśmy.

Z zupełnie innego zakresu tematycznego, dla portalu opsychologii.pl recenzowałam ważną dla mnie książkę, bo traktującą o ekspansji technologii, a to temat, który wyraźnie tkwi gdzieś z tyłu mojej głowy. Bo sama czuję się czasem zawładnięta byciem w social mediach. Tutaj znajdziecie więcej informacji o "Cyberchorobach", rozmyślam również nad osobnym wpisem w tej tematyce, a wraz z Olą planujemy kolejne wyzwanie uważności w Internetach. (Kto jest z nami?)

 Byłam nawet w kinie! W ramach  czwartkowego relaksu  powejściówkowego obejrzałam  piękny, choć momentami (a  zwłaszcza na początku) okrutnie  gorzki film. Historia Maudie porusza - niezmierzona ilość siły i  ciepła w tej kobiecie są  zadziwiające. Przeszło mi nawet  przez myśl, że może to opowieść o  naiwności, lecz zmiana Everetta -  który przecież nigdy nie został  nauczony czym jest miłość -  skutecznie podważa tę myśl. I właśnie o tym była to dla mnie opowieść - miłości też czasem trzeba się nauczyć zupełnie od podstaw.

Pochwalić się muszę - bo to kolejna rzadkość - że udało mi się upiec sernik dyniowy! I był pyszniutki (gdzie moja skromność?), choć jabłkowego paja nie zastąpił...
Jeszcze dwie fajne sprawy, o których koniecznie muszę wspomnieć. Tydzień temu moja La la landowa miłość została ugruntowana po raz kolejny, tym razem podczas projekcji filmu w towarzystwie muzyki wykonywanej na żywo przez orkiestrę. Nie mogło być inaczej - łzy w oczach jak zwykle podczas sceny przesłuchania i słów "Here's to the ones who dream, foolish as they may seem, here's to the hearts that ache, here's to the mess we make. ". Utożsamiam się (a może raczej moje Ja idealne?) z takim marzycielstwem i innymi atrybutami (stereotypami?) wizerunku artysty.

Drugi świetny event, w którym miałam okazję uczestniczyć (dziękuuuję, Kal!) to Sofar Sounds - klimatyczne miejsce, kameralna ilość osób, koncert-niespodzianka i bliski kontakt z artystami i ich muzyką - coś niesamowitego! Sprawdźcie, czy Sofar odbywa się też w Waszym mieście i koniecznie zgłoście się po bilet umożliwiający uczestnictwo. Doświadczenie naprawdę niezapomniane i piękne.

PS. Najlepszości dla mojej pięknej solenizantki ze zdjęcia obok!
PS 2. Zdjęcie autorstwa Kamili.

Na zakończenie: super ważna grafika - łapcie i posyłajcie dalej - oraz super wielka prośba do Was. Stworzyłam ankietę dotyczącą tego mojego miejsca w sieci, trwającego już...kawał czasu, bo aż 6 lat! Rozmyślam nad nim sporo, bo co krok doświadczam zwątpień. Jest Was tutaj mniej, a ja szukam przyczyn i się zastanawiam. Bo bardzo chciałabym pisać i wiązać swoją przyszłość również z pisaniem, ale...może forma nie ta? Może coś się wypaliło? Może blogi się przejadły? A może ja zwyczajnie przynudzam? W każdym razie - będę niezwykle wdzięczna za jej wypełnienie, o tutaj. I wtedy będę się zastanawiać co dalej.





Spodoba Ci się również

2 komentarze

  1. Ależ ja czekałam na te wpisy! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Gosia Woźniak2 grudnia 2017 01:48

    Uwielbiam twoje teksty <3
    A takie najbardziej od serca i po twojemu to już w ogóle, są najbardziej szczere i prawdziwe. Nigdy nie wątp w to, co robisz.

    OdpowiedzUsuń

It means a lot, thank You!

Subscribe