Kwiecień miał przynieść wiosnę. Liczyłam, że będzie kwitnąco, słonecznie, a wieczorne spacery staną się na nowo moim nawykiem - w zeszłym roku ten miesiąc poprzedzający maj był właśnie takim czasem. Chciałam nosić sukienki i trampki, a na nosie okulary. Chciałam, chciałam...co z tego. Mogłabym sobie narzekać na okrucieństwo tej pogody (i momentami naprawdę bywam temu bliska, bo z desperacją pragnę schować ciepły płaszcz głęboko do szafy), ale co to zmieni? Jedyna możliwość - poczuję się gorzej, bo całą swoją uwagę skieruję na tę szarość za oknem. Zamiast tego mogę chociażby uczyć się tego, by nie dawać pogodzie kierować swoim nastrojem, bo to po prostu jedna z heurystyk, jakie stosujemy w ramach oszczędności poznawczej - wystarczy zacząć uświadamiać sobie, że to tylko pogoda i zablokować jej wpływ na ogólne samopoczucie. (Brzmi fajnie. Szkoda tylko, że cierpliwość większości z nas jest na skraju wyczerpania)
Ale wiosna i tak przyjdzie. Może tylko daje nam czas na ponowną rewizję swoich wiosennych planów? Może pragnie, by tym razem zadbać bardziej o ducha i zdrowie, niż o pseudo-piękno, pod którym kryją się niechciane wyrzeczenia i rozpaczliwe wołanie, by w końcu być wystarczającą.
Stop! Nie dajcie mi tak filozofować, kiedy post ma być niezobowiązujący i przyjemny! Chodźcie więc, pokażę Wam mój kwiecień.
Intensywnie czytam sobie to "Małe życie" (w końcu!) i wraz z każdą kolejną stroną nie mogę się oderwać, chcę, muszę wiedzieć co dalej. Nie mogę Wam powiedzieć, jakie są moje ostateczne wrażenia, bo przede mną wciąż ponad 200 stron, ale z całą mocą stwierdzam, że to powieść wymagająca dla czytelnika. Testuje wytrzymałość pod wieloma względami - ogromu cierpienia, pomieszczenia w głowie faktu, że owszem, choć to fikcja, to takie życia, jakiego doświadczył Jude istnieją. Testuje nasze przekonania, naszą skłonność do oceniania i etykietowania. Nie mogłam spać, bo mój umysł dopełniał sobie luki w historii bohaterów, a jeżdżąc sobie po Krakowie w tę i z powrotem moje myśli błądzą po zakamarkach ich biografii.
Kolejny dobry tytuł, który przeleżał w otchłaniach mojej biblioteczki ze dwa lata, zanim trafił w moje ręce. I miałam szczęście, bo dawno już nie pochłonęłam żadnej książki w tak krótkim czasie. Historia Leonadra wciąga. Jeśli dodatkowo czyta ją ktoś, kto również często czuje się inny, a w przeszłości doświadczył tego wyjątkowo mocno, opowieść zmienia się w emocjonalną drogę przez kolejne linijki odkrywające smutek, złość, żal, ale i piękno, dobro oraz ukojenie. I choć zakończenie nie bucha optymizmem, to jest realne i dające nadzieję. Warto czekać, warto szukać, iść swoją drogą, by przyciągnąć to, co znalazło(by) się w napisanych przez nas listach z przyszłości.
Kwiecień przyniósł mi też możliwość na podszkolenie swoich umiejętności językowych w jeden z najprzyjemniejszych sposobów - poprzez czytanie. Mowa oczywiście o wydawnictwu [ze słownikiem], które prężnie rozwija swoją działalność, szerząc ideę poznawania lubianych tytułów w oryginale.
Dzięki temu w końcu zyskałam motywację, by czytać po angielsku! Na pierwszy ogień poszła Alicja (Dickensa zostawiam sobie na któryś z jesiennych wieczorów, zamiast ekranizacji). I mimo podręcznej listy słówek na marginesie oraz informacji na okładce, iż jest to książka dla dzieci - lektura wcale nie była najłatwiejsza (Kapelusznik i jego gry słowne to momentami niezłe wyzwanie!). Wspaniały sposób na naukę języka obcego, a dodatkowo jakże wygodny - nie musiałam sięgać co rusz po telefon, by sprawdzić znaczenie nieznanego wyrażenia.
Mocno książkowy czas! A to wszystko dzięki świątecznej przerwie - inaczej byłoby kiepsko, a ja tak tęskniłam za zanurzeniem się w słowa. Niestety, sielanka się kończy, bo maj zapowiada się intensywnie, a potem...byle do sesji.
Muzycznych odkryć nie miałam wiele - trochę soundtracku z 13 reasons why (jestem kiepskim oglądaczem seriali, zajmuje mi to wieki!), trochę sentymentalnych powrotów do Florence + The Machine. Wiem! Ralph Kaminski totalnie mnie oczarował kilkoma swoimi utworami, a i teledysk bardzo do mnie przemawia. Łapcie.
Blogowo przeszłam samą siebie - tylu wpisów w ciągu jednego miesiąca dawno już nie było! Pisałam o uważności w praktyce, w ramach alfabetu zdrowia psychicznego pisałam o efekcie aureoli, wróciłam do swojej podróży, podsumowałam marzec i...zapowiedziałam swój projekt #drugieoko (o którym pewnie będę jeszcze pisać, bo mnóstwo myśli kłębi się w mej głowie i sporo jest aspektów, które chciałabym jeszcze poruszyć w tym zakresie).
Który z postów jest Waszym ulubionym?
Mam też dla Was linki, które w tym miesiącu były dla mnie szczególnie ważne:
Tekstem Agnieszki dzieliłam się już z Wami na fanpejdżu, ale muszę i tutaj, bo tak bardzo, bardzo, bardzo trzeba nam podobnego głosu rozsądku i przypominania o tym, że w jedzeniu chodzi o to, by dawało energię i że najważniejszy jest umiar, a inne aspekty naszego życia, takie jak stres chociażby, mogą wpływać na nasze zdrowie znacznie gorzej niż to, co niektórzy zwą cheat day'em, wzbudzając w sobie już na wstępie poczucie winy.
Post Kaliny jest związany z tematem i daje nam nieco inną perspektywę, która świetnie dopełnia całości - o trudnej sztuce słuchania siebie.
W kwietniu wzięłam też udział w genialnej konferencji, jaka odbywa się co roku na moim wydziale - Przegląd Filmów Psychologicznych WGLĄD. Niestety, nie mogłam być również w niedzielę, ominęły mnie więc warsztaty, ale, zdecydowanie zrekompensował to seans filmu Xaviera Dolana. "Mama" to produkcja, która zostawiła mnie bez słów. Trochę też z brakiem nadziei, trochę z dużym smutkiem, który trudno mi było pomieścić. I o ile na filmach totalnie się nie znam, nie oglądałam ich na tyle, a oceniam je swoją mocno subiektywną i często bezkryteriową skalą, o tyle z całą mocą przyznaję, że ten jest prawdziwym dziełem chyba pod każdym względem.
Inny, niesamowicie ważny pod względem treści obejrzany w kwietniu tytuł to "Zwariować ze szczęścia" - nie spodziewałam się lekkiej komedii, więc ominął mnie największy szok, jaki spotkał pewnie wielu widzów, lecz wciąż odcisnął w moich myślach piętno. Dla mnie jest to film głównie o tym, że stygmatyzacja i etykietowanie potrafią wyrządzić wiele zła, nawet jeśli robimy to w dobrej wierze, chociażby w ramach praktyki psychologa czy lekarza. To temat rzeka, który chciałabym kiedyś podjąć, więc nie będę się nad nim rozwodzić teraz, ale gorąco polecam Wam obejrzenie - poza fabułą i przesłaniem, z pewnością nie zawiodą Was przepiękne zdjęcia i ciepłe światło - wymarzona Italia (na szczycie mej listy "tam koniecznie chcę być").
Podzielcie się ze mną swoimi ulubieńcami minionego miesiąca! Filmy, muzyka, książka, czy jakiekolwiek inne odkrycie - chętnie przygarnę nowe inspiracje!
Pięknego początku maja dla Was! Wiosny <3
Inny, niesamowicie ważny pod względem treści obejrzany w kwietniu tytuł to "Zwariować ze szczęścia" - nie spodziewałam się lekkiej komedii, więc ominął mnie największy szok, jaki spotkał pewnie wielu widzów, lecz wciąż odcisnął w moich myślach piętno. Dla mnie jest to film głównie o tym, że stygmatyzacja i etykietowanie potrafią wyrządzić wiele zła, nawet jeśli robimy to w dobrej wierze, chociażby w ramach praktyki psychologa czy lekarza. To temat rzeka, który chciałabym kiedyś podjąć, więc nie będę się nad nim rozwodzić teraz, ale gorąco polecam Wam obejrzenie - poza fabułą i przesłaniem, z pewnością nie zawiodą Was przepiękne zdjęcia i ciepłe światło - wymarzona Italia (na szczycie mej listy "tam koniecznie chcę być").
Podzielcie się ze mną swoimi ulubieńcami minionego miesiąca! Filmy, muzyka, książka, czy jakiekolwiek inne odkrycie - chętnie przygarnę nowe inspiracje!
Pięknego początku maja dla Was! Wiosny <3