225
Wystawiam nos za drzwi o 6:53 rano, a tu czule wita mnie sześć stopni Celsjusza.
Hej, jak cudownie! Nie jest to co prawda przedwczorajsza przepiękna pogoda, której moje włosy są ogromnie wdzięczne za stylizację, dłonie za odżywcze nawilżenie/przemoczenie, a całe ciało za darmowy trening(ach, te skurcze włókien mięśniowych), ale też może być, nie? :))))
Boże, nie przeżyję zimy.
Skupmy się na czymś innym, co?
Nie wypada jednak powiedzieć przyjemniejszym, bo mam dla Was recenzję "Miasta 44", przed którym prawie że stchórzyłam.
Jedna z wielu (ostatnimi czasy) produkcji traktujących o
powstaniu, dość mocno reklamowana. I właśnie z tych dwóch powodów nie
wiedziałam czego się spodziewać. A teraz nie potrafię jednoznacznie ocenić
filmu Jana Komasy, bo jedna opinia przeczy drugiej.
Przede wszystkim, dużą część seansu musiałam się hamować, by
nie patrzeć krytycznie(momentami wręcz z pogardą)na poczynania bohaterów.
Naiwność wszczynających powstanie została ukazana naprawdę dosadnie, zwłaszcza
w początkowych scenach, kiedy bunt dopiero się rozpoczynał. Chciałam za każdym
razem łapać się za głowę, jednak uprzytomniłam sobie(i co chwilę musiałam sobie
o tym przypominać), że nie mam pojęcia jak ja zachowywałabym się, gdyby dane mi
było żyć w takich okolicznościach. Sama fabuła jest całkiem w porządku, poza
rozwiązaniem historii głównych bohaterów, która niekoniecznie przypadła mi do
gustu-była po prostu zbyt romantycznie nierealna. Były natomiast momenty
trudne, pełne napięcia, a nawet wzruszenie, które tak łatwo mi przychodzi,
kiedy przejmuję strach, dylematy i wszelkie inne odczucia postaci niemalże jako
swoje własne. Dialogi postaci również zasługują na uznanie-są naturalne i
swobodne. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie konwencja reżysera przyjęta
wobec realizacji pewnych scen, której kompletnie nie kupuję. Aż chce się
zapytać, podobnie jak i Stefan, kiedy już wszyscy zostało doszczętnie
zniszczone: „Po co to było?” No właśnie, w jakim celu to zwolnione tempo? Kto wymyślił tę, komiczną nieco, scenę
pocałunku, która zakrawa na kicz, przynajmniej w moim odczuciu, bo miałam
ochotę zaśmiać się i spytać „Serio? Ale… serio?” Ostatnia scena również została
wyrwana z rzeczywistości-nawet ze swoją znikomą wiedzą na temat broni i jej
działania zdaję sobie z tego sprawę.
Wiem, że większość powyższych zabiegów, w tym slow motion
właśnie, miała na celu stworzenie czegoś oryginalnego, innego od powstałych do
tej pory filmów o tematyce wojennej, ale dla mnie po prostu są to dwa różne
światy, i może jestem ograniczona, ale tego typu groteska do mnie nie przemawia,
a przynajmniej w tej konkretnej produkcji, bo kiedy zaczynam już przewidywać,
że zaraz bohater znów dozna lekkiego spowolnienia, bo nadchodzi kluczowy moment
bitwy, odnoszę wrażenie, że coś tu się mija z celem…
0 komentarze
It means a lot, thank You!