Kobiecość we mnie jest wiosną.
Wiosna jest pełna smutnouśmiechów, niepokojącej tęsknoty do tego, by być bardziej, robić więcej, czuć mocniej, pełna poszukiwań, myśli utkanych ze wspomnień i westchnień złożonych z marzeń i nadziei. Wiosna jest też dla mnie czasem odradzania. Często z trudem, lecz wiosną nawet i te trudności znosi się łatwiej. To czas bezsprzecznie i niepodważalnie magiczny, uderzający do głowy, ale i wyjątkowo rozwojowy - zawsze to właśnie wiosną i jesienią chce mi się wszystkiego, choć, niestety, wszystkie te stany zdecydowanie nie sprzyjają mojemu skupieniu (chciałabym za to pisać wiersze, grać na ukulele i tańczyć gdzieś na ulicy).
Jest jeszcze jedna, szalenie ważna kwestia, której wiosną poświęcam więcej uwagi. Choć nie powinno tak być, bo każda pora roku jest odpowiednia, by dbać o swoją kobiecość.
Nieśmiało na początek. Bo oswajanie bezmakijażu (jestem mistrzem słowotwórstwa, wiem) to etap, który zwyczajnie przejść trzeba - na rzecz własnego dobrostanu psychicznego. Bo inaczej nie wyobrażam sobie patrzenia w lustro bez złej myśli. Choć zdradzę Wam jedną rzecz - pełna akceptacja wcale nie musi iść w parze z zachwytem nad swoim wyglądem w wersji saute. Dawniej unikałabym wzroku każdego przechodnia wychodząc tak chociażby na spacer z psem, a w moich myślach bezustannie kłębiły się niepochlebne (ba, nienawistne) słowa, które kierowałam sama do siebie. Trochę się pozmieniało - mój wygląd niekoniecznie, rzęsy wciąż tak samo blade, a oczy niestety nie chcą stać się większe, a ja wolę oglądać siebie w makijażu. Ale. Nigdy nie odbieram sobie własnej wartości, nie utożsamiam pomalowanych rzęs z szacunkiem innych, który mogłabym zyskać lub stracić.
Wciąż wyglądam jak dzieciak. Wciąż myślę czasem, że fajnie byłoby wyglądać inaczej. Ale już się nie chowam, ani przed sobą, ani przed innymi. I mogę się do Was uśmiechać (a nawet szczerzyć bezwstydnie) bez paraliżującego strachu i bez niechęci do siebie.
Trochę czasu zajmuje, by dostać się pod ten pancerz, który na dłuższą metę utrudnia oddychanie i nie umożliwia rozwoju. Choć budowałam go sobie równie sukcesywnie - piórnik wrzucony do pisuaru w podstawówce, podpaska na drzwiach łazienki w gimnazjum - płeć przeciwna chyba nieszczególnie mnie lubiła. Może sama dawałam im ku temu powody, a może to były zwyczajnie głupie zabawy - who knows. To błędne koło, które zainfekowało duszę i wraz z gamą innych czynników zaowocowało usilnymi staraniami, by kobiecości się pozbyć, ukryć, wyrzucić. Miałam stać się twarda, nie do ruszenia. Poniekąd się udało - wspomniana skorupa, a do kompletu maska dawały radę. Do czasu.
A dziś kobiecość we mnie jest wiosną.
Wzruszam się często, już bez zażenowania, czasem nawet z niewielką dozą czułości wobec siebie samej. Nie daję sobie wmówić, że siła równa się brakowi wrażliwości - tej maski pozornej siły (ukrytej pod potrzebą bezustannej kontroli) już się pozbyłam, odwalając kawał roboty podczas terapii.
Próbuję nie podcinać własnych skrzydeł, uczę się godzić sprzeczności, które są niczym moje drugie imię, marzę o tym, by robić wielkie rzeczy, ba, nawet myślę sobie, że to jest możliwe.
Moja kobiecość składa się też z osób, które pomogły mi na drodze do pojednania ze sobą. Obdarowały słowem, pomogły dostrzec piękno, o którego istnienie wcześniej się nawet nie podejrzewałam. Sprawiły, że śmiało spoglądam w oczy przechodniom i dopuszczam do siebie możliwość, że mogę się podobać.
Wierzę, że ta wiosna również będzie wyjątkowa. Troszkę jej pomogę poprzez kilka postanowień, troszkę zostawię miejsce na to, by się działo samo.
I wierzę, że każda z nas powinna doświadczyć mieszanki radości, dumy i ekscytacji. Wiosną lub nie - ważne, że w zgodzie ze swoją kobiecością.