Ja kontra podróże
Dawno temu, jeszcze za czasów Plotkary, zamarzył mi się wyjazd do Ameryki. Niu Jork, och i ach, to dopiero by było coś niesamowitego. Okres tej (nieco ślepej) fascynacji trwał spory czas - prawdopodobnie dopóki oglądałam namiętnie zmagania mojej ówczesnej idolki, Blair Waldorf. Później moje zainteresowanie ewoluowało. Na szczęście.
Zaczęłam się więcej rozglądać. I otwierać oczy nieco szerzej - dosłownie i w przenośni. Nie trzeba mi było wcale Wielkiego Jabłka, w zupełności wystarczyło mi własne podwórko - odkrywanie wcześniej nieznanych dzielnic i zakątków. Później poznałam jeszcze kilka osób, które, w tym najgorszym dla mnie czasie, rozpalały w moim sercu iskierkę nadziei, opowiadając z pasją o nieznanych mi miejscach.
Zapragnęłam podróżować. Ta myśl wielokrotnie ciągnęła mnie w górę, kiedy wszystko inne zawodziło. Pragnienie przetrwało. I stopniowo, malutkimi kroczkami, zaczęłam je realizować jak tylko się da.
Dlaczego? Czym jest dla mnie podróżowanie? Let's see.
Pokonywaniem swoich słabości, strachów i wszystkiego, co się z tym wiąże. A zwykle, w moim przypadku, jest ich całe mnóstwo. Mam naturę chorowitka (a przynajmniej tak było przez ostatnie 1,5 roku), często czuję się kiepsko, coś mnie bolało, coś było nie tak. Zaczęłam się bać o swoje zdrowie. I przed wszelkimi ważnymi wydarzeniami, z tygodniowym wyprzedzeniem, nadciągał stres. Rozchoruję się dzień przed wyjazdem, i co wtedy? Albo w trakcie podróży? A może kondycyjnie nie dam sobie rady, będzie mi słabo.
Dalsze bariery? Język, początkowo okropnie trudno było mi się przełamać, tym bardziej, że nie był to kraj (Grecja) anglojęzyczny - jakimś dziwnym sposobem była to dla mnie dodatkowa trudność, choć powinno być chyba odwrotnie.
Podróż do Pragi obfitowała w możliwości do "przekraczania" siebie. Byłam po 10 godzin na nogach, wspięłam się na to cholerne wzgórze Petrin, chociaż w połowie całkowicie zrezygnowałam i stanowczo odmówiłam (a raczej moje nogi) dalszej drogi. Podróże uczą mnie, jak wiele może moje ciało. Jak cudowną "machiną" jest. Jak bardzo mogę być wdzięczna za to, że zostało mi darowane i jest w stanie czynić cuda, regenerować się, wytrzymywać naprawdę wiele. Uczą mnie szacunku do swego ciała.
A co do języka i załatwiania spraw hotelowych i tego typu - luzik! Już więcej nie jest to dla mnie kłopotem wielkiej wagi. Jest jeden smuteczek - uświadomiłam sobie, jak bardzo mój angielski się pogorszył, przez tę przymusową przerwę. Trzeba coś z tym zrobić.
Po drugie, poznawanie alternatywnych światów. To piękne - znać więcej niż tylko swoją najbliższą okolicę. Obserwować ludzi w różnych sytuacjach, często mało możliwych do ujrzenia na co dzień. Móc porównywać nowe miejsce z tymi, które znam doskonale, lub z tymi, które miałam okazję poznać przelotnie. Zachwycać się pięknem zachodzącego słońca, tym razem nie zza swojego własnego okna. Dziwić się tradycją lub niespotykanym zjawiskiem. Smakować lokalnych dobroci. Słuchać dźwięcznego języka, zastanawiając się, co też mogą znaczyć wypowiadane słowa. Dotykać wiekowych murów, kryjących liczne ślady historii. Poznawać ją, pytać dlaczego, patrzeć w nieznane twarze, złapać uśmiech zupełnie obcej osoby. Wrócić bogatszym - tak, jakby wewnątrz mnie powstał właśnie kolejny, mały światek, zlepek wspomnień i chwil, cała ta wiedza uzyskana przez doświadczenie, która towarzyszyć mi będzie długo, długo.
Jest też odpoczynkiem, najlepszym z możliwych. Gwarantuje całkowite oderwanie od rzeczywistości, świeżość umysłu, napływ nowych sił i energii do stawiania czoła kolejnym wyzwaniom dnia powszedniego. Ładuje baterie na trudne chwile. Do niczego nie jestem w stanie porównać uczucia, kiedy padam na łóżko po całym dniu zwiedzania. Lub chwili, kiedy wreszcie dostaję ciepły obiad, po intensywnym odkrywaniu nowych miejsc. Stuprocentowe szczęście, wierzcie mi.
Koniecznie podzielcie się ze mną własnymi spostrzeżeniami - co Wam daje podróżowanie?
0 komentarze
It means a lot, thank You!