267

Wstajemy. Dźwięk budzika działa na mnie niezawodnie, ale za to powieki są mi wyjątkowo nieposłuszne. Nigdy jeszcze nie walczyłam z nimi tak zaciekle, ale jest sukces, zwycięstwo, człapiemy na śniadanie, znów autokar, powtórka z rozrywki, ale tym razem wizja dzisiejszego dnia...nie, mimo wszystko zasypiamy od razu. Pan S ma zdecydowanie lepsze spanie, więc budzę go, kiedy już dojeżdżamy na miejsce. I zaczynam się zachwycać. Jak głupia, bo to jeszcze nic, w porównaniu z tym, co będzie potem. Na szczęście, żadnego limitu na zachwyty mi nie dali. Więc mogę.




W porcie nie pobyliśmy zbyt długo-miałam jedynie chwilkę na złapanie paru kadrów i wszyscy  wyjątkowo sprawnie rozlokowaliśmy się na statku. No i sobie tam ładną chwilę poczekaliśmy, zanim wreszcie poczułam pod stopami nieznaczny ruch. Bałam się jak cholera, bo mam jedno nieprzyjemne doświadczenie ze statkami, kiedy to rejs spędziłam marząc o lądzie, dlatego ostrożnie badałam każdą reakcję swojego organizmu, ale szybko się zrelaksowałam i udałam się na zwiedzanie. Na górze-smażalnia. Leżymy i czekamy na tak przez niektórych upragnioną opaleniznę. Chwilę z tego skorzystałam, owszem, ale na dłuższą metę nie potrafię tak robić. Zeszłam na dół, zamówiłam kawę(bardzo przeciętną, ale zawsze), pozbawiłam się prowiantu...A tu słyszę jak Greccy chłopcy aka załoga coś do nas krzyczą. Co? Delfin? Jak to delfin? O boże, faktycznie, to nie Bałtyk! Lecę po dość stromych schodkach z aparatem obijającym się o moje biodro. Klękam gdzieś na rufie, ktoś robi mi miejsce. Boże, widzę delfiny! Prawdziwe delfiny pryskają na mnie wodą przez swoje popisywanie się, wyskakiwanie z wody i przewracanie na bok. Płynęły z nami dobre pół godziny, a ja robiłam zdjęcia, nagrywałam, śmiałam się jak głupia i cieszyłam, że je widzę. I chyba do końca podróży niczym się tak nie szczyciłam. No, jeszcze jedną rzeczą, ale o tym zaraz.









Sporo czasu poświęciłam też na podświadome naśladowanie sceny z Titanica. Stałam sobie przy barierce, nadstawiałam twarz pod wiatr i tylko czekałam aż przyjdzie do mnie mój towarzysz i odegra ze mną tę rolę, ale jakoś się nie pofatygował, niestety.
Ale, ale. Odzywa się nasza pani rezydent, zwołuje wszystkich na środkowe "piętro". Nauka zorby! Potwierdzając stereotyp zmienności kobiet, biegnę jako pierwsza, łapiąc S za rękę, chociaż wcześniej, kiedy czytałam o tym w programie wycieczki, taka chętna nie byłam. Ale poszliśmy. I całe szczęście, bo bawiłam się tak wspaniale, chociaż nigdy nie sądziłam, że będę w stanie faktycznie się bawić, po jednej stronie mając obcą osobę(jakiegoś młodego Greka, do cholery!), po drugiej faceta, którego poznałam dwa dni temu. Pana S rzuciło w inne miejsce naszego kółeczka, hehe. I tak sobie tańczyliśmy, zgodnie(lub nie)z instrukcjami naszych uroczych Greków, którzy co rusz grozili nam, iż nie otrzymamy swojej nagrody. Ta muzyka towarzyszyła mi później do końca dnia. I w nocy. Ale Metaxę dostaliśmy! Czyli wcale z nas taka "Polacy katastrofa!" nie była. Chyba. Ewentualnie, to tylko nagroda pocieszenia była. Bo w sumie mało tego dostaliśmy, poskąpili nam. A dobra była, oj dobra. Na tych szalonych tańcach(N&S kontra rura?)czas zleciał błyskawicznie, a statek powoli zaczął dopływać do celu numer jeden-wyspy Skiathos.




Ach. Takiej Grecji oczekiwałam! Jak z filmu, to prawda, więc trochę naiwnie, ale jednak...widoki były naprawdę przednie. No i faktycznie, to właśnie tutaj kręcone były niektóre sceny filmu Mamma Mia!(a ja od studniówki sukcesywnie słucham sobie Abby, byłam więc przeszczęśliwa).
Skiathos jest miejscem typowo turystycznym, więc nie miałam co liczyć na wypróbowanie sałatki greckiej, chcąc zachować parę euro na resztę wycieczki. Ale, pani przewodnik jak zwykle okazała się niezawodna. Powiedziała parę słów o historii wyspy, trochę o obyczajach kobiet, które, niestety, w związkach nie są traktowane szczególnie dobrze, chociaż pewnie nie mają o tym pojęcia, więc żyją sobie szczęśliwie.Weszliśmy na punkt widokowy krętymi schodami(zachwycam się kwiatami, białymi domkami, a nawet swoim zmęczeniem i niebezpiecznie wysoką temperaturą się zachwycam(to chyba właśnie z powodu ostatniej z wymienionych).






W chwili czasu wolnego przechadzamy się wąskimi uliczkami, i chociaż pewnie wygląda to na leniwy spacer, po cichu rozglądamy się nerwowo, bo kończą nam się zasoby wody, a bez tego ani rusz. Znajdujemy w końcu sklep, a później ruszamy ochoczo do nieco innego źródła wody-jak pięknie! Zgadnijcie co-zachywcam się.









W końcu, zgodnie(jak zawsze)stwierdziliśmy, że czas najwyższy na szamkę. I poszliśmy na najlepszego gyrosa jakiego jadłam(z sosem tzatziki)za 3 euro. Nawet zdjęcie Wam pokażę, a co.


Ruszamy dalej. Wskakujemy na statek, bo przed nami cel drugi-plaża Koukounaries, ponoć najpiękniejsza z wszystkich(licznych)plaż Skiathos. Płyniemy krótko, po drodze mijamy jachty(ha, tym razem nie ja się zachwycam), hotel, w którym dawniej przebywała księżna Diana, a obecnie część należy do rodziny  Beckhamów. Nic ciekawego, dajcie mi plażę!
Wiecie co? Tam faktycznie jest złoty piasek. Ciepła woda(która tym razem mnie nie rozczarowała). Cudowne, najpiękniejsze widoki. Idylliczne piękno.(Gdyby tylko nie jeżowce czyhające na nasze bose stopy) "Popływałam" sobie (no, tak się uczepiłam pana S, żeby przypadkiem mi woda wyżej niż do klaty nie podeszła), przespacerowałam się z kijem niczym Mojżesz, by dotrzeć do uroczego zakątka, no i wreszcie trochę się opaliłam (Mama kazała).










Piasek poparzył mi stopy. Ślizgałam się na kamieniach. Zamoczyłam całe włosy w wodzie. Oglądałam S skaczącego ze statku, przesypując w dłoniach złote drobinki. Dźgałam kijem jeżowce, mówiąc do nich brzydkie słowa. Czego chcieć więcej?
No wiadomo czego. Precla.
Jest i precel!
(na szczęście nie próbowali nazwać go krakowskim)


Pyszny, ze słonym serem(kozim?)wewnątrz. Na szczęście, w drodze powrotnej znów poszliśmy tańczyć, bo taki precelek na pół...oj.
Wytańczone, chociaż padaliśmy na twarz(przynajmniej znów nam dali się napić...), nawet kaczuszki zaliczyliśmy(i gangam stajl), było cudownie. Naprawdę.
(Aż miałam ochotę zrobić popisowe solo przez cały statek do piosenki "Time of my life" rodem z Dirty Dancing, albo jakieś pląsy do "Dancing Queen" poczynić...)
Rozmarzyłam się. A to koniec kolejnego dnia. Pięknego, wspaniałego dnia, pełnego wrażeń.
I jestem ogromnie wdzięczna, że mogłam go doświadczyć.

Spodoba Ci się również

0 komentarze

It means a lot, thank You!

Subscribe