265

Pakuję walizkę(zaczęłam robić to chyba ze trzy dni wcześniej). Wypycham plecak żarciem na drogę(precel obowiązkowo!). Odwiedzam nawet dziadków, bo mam trochę chorą wyobraźnię(płonący autokar i te sprawy).

Jedziemy. Jedziemy!

Nie byłam za granicą od 5 lat, kiedy miałam okazję przebywać z rodzicami u cioci w Niemczech. To było jednak zupełnie co innego-postrzeganie świata zmieniło mi się diametralnie.Stąd moje podekscytowanie.
Wiecie, tak bywa, kiedy spełnia się marzenia.

 Doczekałam się, wyjeżdżamy. O czekającej nas drodze wolę nie myśleć(niestety, nie udało mi się wciąż spełnić jednego z moich podróżniczych celów-lotu samolotem-ale wszystko przede mną).

W drogę! Przez dwie godziny autokar tylko dla nas, później przystanek Gorlice, niezbyt fortunna zmiana miejsca, w okolicach Słowacji zasypiamy, budząc się już na Węgrzech. O 5 rano jem kanapkę z masłem orzechowym(bo pond tydzień bez niego ciężko znieść!), oglądam słoneczniki zza szyby. Serbia, niewinni podróżnicy zostali zrewidowani przez policję graniczną(taka przygoda!) No i zaczynają się widoki! Góry, skałki, zielone pagórki. Oglądamy, na zmianę przysypiając, łapię parę kadrów w przerwie od narzekania na obolały tyłek.


Pierwszy przystanek-Serbia, Krusevac. Nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać, aczkolwiek oglądając przydrożne, hm, osady(?)…niech tylko nasze miejsce noclegu będzie się odrobinę różniło…
I owszem, różniło się. Nawet było całkiem w porządku-pęknięta szyba okienna nie robi przecież wielkiej różnicy. Poszukiwania centrum(„a jest w ogóle takie?” „może to tu?”-wskazując na plac zabaw)zakończone sukcesem.
 


Po spacerze-integracja z młodszą częścią grupy. Mając niespełna 20 lat na karku po raz pierwszy zagrałam w mafię. Nieźle. W efekcie, spać poszliśmy dość późno. Co tam, wyśpimy się w autokarze. Kolejnego dnia przed nami Macedonia i kawałek Grecji do przejechania. Kontrole przy granicach były rzeczą najokropniej męczącą-to dziwne, ale w jadącym autokarze nie odczuwałam takiego zmęczenia.
Wreszcie! Powiewająca grecka flaga na horyzoncie. Ale, cholera, chmury?! Burzowy, porywisty wiatr? Ktoś wie o co tutaj chodzi?! 


Skonsternowani, ciągle z niepokojem spoglądając za okno, dotarliśmy wreszcie do Salonik-wytoczyłam się z autokaru i stawiając stopę na greckiej ziemi…hm,nie. Szczerze mówiąc-to drugie co do wielkości miasto Grecji nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia. Największe-chyba fakt, iż jego nazwa brzmi również Tesaloniki. Do dziś nie mogę tego przeboleć.




Hm, tak, wracając do konkretów-mieliśmy okazję zobaczyć Białą Wieżę-symbol Salonik, łuk Gale riusza,  parę zabytkowych świątyni wplecionych w nowoczesną architekturę.
 W mieście tym co krok historia daje o sobie znać. Tuż obok ulicy pełnej h&m’ów i innych natknąć się możemy na ślad starożytności. 






Palmy i drzewa pomarańczowe. Te dwie rzeczy z pewnością przyciągały moje spojrzenie. Poza tym, fajnie było spędzić chwilę czasu na skwerku przed pomnikiem Arystotelesa, który w zachodzącym słońcu wyglądał uroczo(to dzięki tym gołębiom, bankowo! do tego główna atrakcja, lepsza niż łapanie mosiężnego filozofa za duży palec u stopy-chłopiec noszący gołębie)





Pora była już dość późna, a my wciąż jesteśmy ładnych parę kilometrów od miejsca docelowego-Leptokarii. Kierujemy się więc do autokaru, a przy okazji oglądamy rozpoczynające się właśnie, nocne życie Greków. Miałam ochotę im przypomnieć, że mają kryzys i bankructwo przecież, trochę z zazdrości, bo tylu ich tam siedziało w tych knajpkach przy porcie, a ja kolację na mieście jem raz w miesiącu(powiedzmy?)



Autokar nie kusi swym wnętrzem, ale mus to mus. Lecimy dalej. Ciąg dalszy nastąpi!

 ___________________
Biorących udział w wyzwaniu "Cudny tydzień"  ładnie proszę o jakieś podsumowanie/linki na mejla: nstasiowska@icloud.com


Spodoba Ci się również

0 komentarze

It means a lot, thank You!

Subscribe