231


Listopad zwykle nie jest miesiącem szczególnie przyjaznym. Chociaż obecnie trwający jak na razie spisuje się całkiem nieźle(a przynajmniej tak było do wczoraj...), to właśnie ten miesiąc kończy słoneczną, barwną jesień, a nam odejmuje ochotę do czegokolwiek poza słodkim lenistwem. Niektórzy zwą to brakiem motywacji, inni jesiennym przesileniem, a ja mówię, że to po prostu nieodpowiednie podejście. 

Już jakiś czas temu o tym usłyszałam, ale niespecjalnie mnie to przekonało. Tak bywa, jeśli nie doświadczymy czegoś osobiście. Lecz z perspektywy czasu, dziś, mogę Was śmiało zapewnić o prawdziwości tego stwierdzenia. Więc, to było tak. Wiecie(albo i nie, w zależności jak długo mnie czytacie), jak to ze mną było. Wiedzieć też powinniście, że później długo nie jest łatwo. I pomijając już całkowicie etap wracania do prawdziwego życia, bo to jednak trochę co innego, parcie na jakąś tam określoną sylwetkę pozostaje. Dlatego ćwiczyłam. Ale pomiędzy moim "ćwiczeniem" sprzed pół roku, a tym, do którego wróciłam ponad miesiąc temu, jest kolosalna różnica, a wszystko za sprawą motywacji, która się za tymże ćwiczeniem ukrywała. Wtedy, moim priorytetem była kontrola, lęk-taki ukryty, podświadomy. Już nie chodziło wcale o wagę, ale o jakieś dyscyplinowanie swego ciała, w negatywnym tego słowa znaczeniu. Ćwiczenie mnie męczyło-często wręcz musiałam się do niego zmuszać, bo po prostu mi się nie chciało. Słuchałam uśmiechniętej Cassey, w myślach wyklinając jej radosny głos i spoglądając ile jeszcze czasu mi zostało.

Miesiąc temu zaczęłam, bo chciałam dobrze dla siebie. Chciałam silniejszego ciała, chciałam trochę aktywności po 8 godzinach w szkole, chciałam też móc pobiegać kiedyś razem z S, a w końcu również byłam ciekawa efektów. Gdzieś z tyłu głowy majaczy mi myśl o poprawie wyglądu, owszem, ale spycham ją na dalszy plan, bo zdecydowanie silniejsza jest chęć zdrowego, silnego ciała, które właśnie dzięki temu będzie się podobać.

Bardzo podobnie jest z nauką. Od zawsze męczyło mnie bardzo to, co było moim obowiązkiem, a co bezsensownie zajmowało mi czas-problem w tym, że postrzegałam tak również matematykę chociażby. I poniekąd, na pewnym poziomie się z tym wciąż zgadzam, ale odkryłam malutki, acz bardzo istotny fakt: potrzebuję tego, by być w przyszłości tym, kim chcę. Na dzień dzisiejszy to właśnie matematyka, angielski i polski są gwarantem mojej przyszłości i nie jestem w stanie tego zmienić. Pogodziłam się z tym nie mając wyjścia, ale pomogło mi to w nauce, bo kiedy bardzo mi się nie chce, moją motywacją nie jest ocena, nie jest średnia, nie jest nawet wynik na maturze, tylko dalszy, przyszłościowy cel. Matura swoją drogą, jest mi potrzebna, owszem, ale nie niezbędna. A taką matmą chociażby trenuję cierpliwość, obowiązkowość, logiczne myślenie, kojarzenie faktów. Mając w myślach swój cel, o wiele łatwiej jest zabrać mi się do nauki, przemóc niechęć i zacząć cokolwiek robić. Nie zawsze działa. (Jeszcze). Ale zdecydowanie częściej niż dawniej. 
A już najlepiej działa połączenie ćwiczeń+nauki! Wyobraźcie sobie-wracam styrana o 18:30 do domu po szkole i angielskim, 10 minutowe ćwiczenia z Cassey, która dziś już nie działa mi na nerwy, lecz pomaga i dopinguje, kolacja i mam siłę, żeby napisać interpretację porównawczą na dodatkowy polski. Zmęczona, ale mimo to żałuję, że doba nie trwa nieco dłużej.



Spodoba Ci się również

0 komentarze

It means a lot, thank You!

Subscribe