Refleksje i wspomnienia z drugiego roku studiów - wolontariat, szaleni naukowcy i teorie osobowości
Końcówka lata i początki jesieni zawsze były dla mnie czasem "nowego" dużo bardziej niż Sylwester i zmiana kolejnej cyfry w roku przy zapisywaniu daty. Niemalże z namaszczeniem wybierałam nowe zeszyty szkolne - czy to podstawówka, czy ostatnia klasa liceum - obiecując sobie wypełnianie ich w jak najładniejszy sposób, choć to przecież zawsze była tylko metafora, a puste kartki stanowiły obietnicę początku, podróży, drogi. I choć ten czas przesunął się o miesiąc już dwa lata temu, wrzesień bezustannie równa się melancholijnym rozmyśleniom przy okazji wieczornego spaceru, a chłód poranka niesie trudne do ujęcia w słowa wspomnienia i obrazy. Miesiąc ten jest też dla mnie zwykle łaskawy, jeśli idzie o mobilizację i, nazwijmy to, wenę - pomysłów mam więcej niż możliwości ich realizacji. W zeszłym roku wraz z Kaliną właśnie we wrześniu rozpoczęłyśmy cykl wpisów traktujących o zdrowiu i higienie psychicznej, który dumnie prowadzimy aż do dziś. Byłam na stażu w Poznaniu (wzruszam się na myśl o tym pięknym czasie), zaczęłam prowadzić bullet journal i utwierdziłam się w przekonaniu co do słuszności wyboru moich studiów. I właśnie o tym dzisiaj chciałam Wam trochę poopowiadać. Jaki był dla mnie drugi rok i czy wciąż nie zmieniłam zdania od ostatniego wpisu dotyczącego studiowania psychologii?
I, jak zwykle, nie wiem od czego zacząć. A powinnam, zapewne, od osobowości. Taki tam, niepozornie brzmiący przedmiot, acz owiany legendą. Więc wszyscy już wiemy, że uwalimy - jeszcze przed pierwszym wykładem. Więc ja, jak to ja, uparłam się by być na przekór (Wspominałam już, że za dzieciaka murem stałam za Ronem, gdy wszyscy wzdychali do Harrego? Cóż, chyba po prostu musiałam stanąć w opozycji i od tego się zaczęło. Poza tym zwyczajnie było mi go szkoda) i polubić te teorie osobowości. Trochę pracy kosztowało mnie samo przekonywanie się do tego stwierdzenia, bo o ile wykłady były super, o tyle twórcy pewnych teorii musieli być odrobinę szaleni, a ilość materiału przytłaczająca. Fun fact no. 1. Wśród autorów teorii znalazły się tylko dwie kobiety, w tym Anna Freud. Pozostałe były zapewne muzami dla panów naukowców, wnioskując z licznych romansów tychże. Uporczywie szukałam choć jednego, który trwałby wiernie przy swojej żonie. Znalazł się, lecz nazwiska bohatera oczywiście nie pamiętam. No właśnie, smutna rzecz - pamiętam zdecydowanie mniej niż bym tego chciała. Mogę Wam więc sprzedać jedynie kilka faktów, które utkwiły mi w pamięci z tego czy innego powodu (oj, już ten Freud doskonale wie z jakiego). Jung był fajny, bo był prześwietnie oczytany, znał się na mnóstwie rzeczy i czerpał inspirację z przeróżnych źródeł. Sullivan założył oddział dla schizofreników (wyłącznie mężczyzn), gdzie promował aktywność homoseksualną jako leczącą. Uzyskał 80% wyleczalności. Najwyższy do dziś. Murray, Allport i Adler zawsze mi się mylili, więc nic mądrego Wam o nich nie powiem, za to psychologię egzystencjalną lubię bardzo, chociażby za samo jej główne motto - życie jest spełnianiem się, a nie spełnieniem. Lewin jest szalony i na wektorach rysował osobowość, a później...później jeszcze więcej szaleństwa, a ja napisałam niemalże wypracowanie o samych teoriach osobowości. Więc może czas przejść od teorii do praktyki - dosłownie, bo na drugim roku mieliśmy odbyć w jej ramach wolontariat czy jakąkolwiek działalność związaną z naszymi studiami.
Wahałam się, nie wiedząc nawet w jaką grupę wiekową celować. (Choć jedno było pewne - przedszkola odpadają!) Będąc niemal zdecydowana na Środowiskowy Dom Samopomocy, zmieniłam zdanie, kierując się do Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego. Skąd ten pomysł, uważany przez niektórych za odważny - bo wszechobecna starość, choroba, smutek i ból, bo jak tu uniknąć myśli o skończoności życia w takim miejscu? To kolejna rzecz, którą niezwykle trudno mi ująć w słowa. Mam w sobie pokłady wrażliwości i empatii dla osób starszych - nawet tych upierdliwych i wrednych pań warczących w autobusie. Próbuję wyobrazić sobie ich lęk, samotność, poczucie winy, gdy raz za razem trzeba im pomocy i tracą swą niezależność. Podziwiam, kiedy radzą sobie z upływem czasu z uśmiechem, kiedy potrafią uraczyć innych ciepłym słowem.
Moja pierwsza wizyta w ZOL-u była mocno konfrontacyjna - niektóre oczekiwania się sprawdziły, jak chociażby szpitalny zapach na korytarzach, aczkolwiek w relacji z panią O. musiałam się wiele nauczyć. Zostałam przydzielona na oddział psychiatryczny, z racji moich studiów. Przyznam, że w pierwszym momencie mnie to przestraszyło - no bo hej, tak z marszu, a ja przecież się nic a nic nie znam! Niestety, tamtejsza pani psycholog niewiele pomogła mi w odnalezieniu się - zaprowadziła do pokoju pani O, której miałam towarzyszyć przez te kilka miesięcy, powiedziała kilka słów: jak chociażby informacja, że pani ma zdiagnozowaną schizofrenię, choruje na Parkinsona i cukrzycę i z uśmiechem zamknęła za sobą drzwi do pokoju, dodając, żebyśmy sobie pogadały. Wyzwanie numer jeden: o czym ja mam mówić. Wyzwanie numer dwa: jak to schizofrenia, chcę wiedzieć coś więcej. Niestety, w trakcie trwania wolontariatu od personelu nie dowiedziałam się niczego więcej. Za to nauczyłam się, że nie zawsze muszę wiedzieć o czym rozmawiać. Ba, nawet nie zawsze muszę rozmawiać. Bo sama moja obecność będzie wystarczająca.
Poza samą relacją z panią O, która do łatwych nie należała, bo dłuższy czas nie umiałam się pozbyć poczucia, że MUSZĘ coś mówić, opowiadać - chciałam wspomnieć o jeszcze jednej kwestii. Bardzo nie podobało mi się podejście personelu do pensjonariuszy. Przede wszystkim byli oni infantylizowani - mówiono do nich po imieniu, zdrobnieniami, co gorsza krzyczano jak na dzieci. "Zosieńko, co Ty robisz, ubierz te spodnie no! Nie wolno tak na środku korytarza się rozbierać, no już, uciekaj!" do 60-letniej kobiety brzmiało wręcz groteskowo. Pełne zniecierpliwienia głosy rozbrzmiewały często, chociażby gdy dwie panie uporczywie spacerowały przy drzwiach wyjściowych i w nie stukały. Odniosłam też wrażenie, że wszyscy pacjenci są tam traktowani na równi - pani O. była w pełni świadoma, a mimo to nie informowano jej na co dostaje leki, czemu te leki jej zmieniano, choć miała problemy ze skutkami ubocznymi, nie prowadzono terapii (poza zajęciami "artystycznymi"). Jasne, że mogłam się spotkać z o wiele gorszymi warunkami, jednak mimo wszystko funkcjonowanie placówki w zakresie relacji pacjent (osoba starsza, a do tego z zaburzeniami psychicznymi) - lekarz pozostawia wiele do życzenia.
Drugi rok to również psychologia społeczna i wszystkie jej smaczki - tę wiedzę przemycałam Wam już nie raz, chociażby we wpisie o błędnych przekonaniach, fakcie vs fikcji czy halo effect. Fakt faktem, niektóre badania były niezwykłe, inne szokujące, jeszcze inne potwierdzały w sposób naukowy to, co wszyscy już wiemy, ale, oczywiście, mam też swoje ale. Bo w tym wszystkim zabrakło miejsca dla jednostki z całą jej indywidualnością i na wolną wolę, którą możemy nazywać jak chcemy, a w której istnienie mimo wszystko wierzę. Bo czasami, zgłębiając wiedzę z zakresu psychologii społecznej, odnosiłam wrażenie jakby wszystkie nasze działania były zdeterminowane - ewolucyjnie, społecznie, jakkolwiek - i jasne, w dużej mierze tak jest, ale nie chcę się zgodzić na to, by tak było w stu procentach. Z tego samego powodu nie odpowiada mi terapia "czysto" poznawczo-behawioralna. Bo dla mnie to zwyczajnie za mało. Brak mi istoty człowieczeństwa, brak tego, co nieuchwytne w badaniach, brak pierwiastka irracjonalności i sprzeczności, który tkwi w każdym z nas.
Była też psychologia stresu - trochę czułam niedosyt, była psychologia kontaktu i umiejętności personalnych - ciekawa sprawa, zwłaszcza za sprawą ekscentrycznego prowadzącego, który konfrontować potrafił jak nic, choć tutaj również zabrakło mi szerszego zakresu materiału, zwłaszcza na temat słuchania i innych technik terapeutycznych. Empatia też była fajnym zagadnieniem, choć zdecydowanie za dużo czasu poświęciliśmy historii tego pojęcia zamiast nauki jej rozwijania. Swoją drogą, chciałabym ogromnie, by kiedyś podobne zajęcia odbywały się w szkołach - od podstawówki rozpoczynając. O emocjach, stereotypach, empatii, rozmowie, słuchaniu. O tym wszystkim, co tak niezwykle ważne, a co w tym trudnym okresie umyka, z czym nie można dojść do ładu, przez co krzywdzi się innych i samych siebie. Jeszcze nie wiem jak i nie widzę możliwości, ale...nie chciałabym, by to, co dzieje się w szkołach było zostawione same sobie.
Długo bym mogła pisać o swoich studiach (co chyba zresztą zdążyliście zauważyć - jeśli dotrwaliście do końca, chylę czoła!) - ba, nawet chciałabym pisać o nich więcej! Ale przydałoby mi się do tego Wasze wskazówki, bo czasem w mych myślach jest za duży chaos, by stworzyć coś sensownego.
Niemniej - na dziś koniec, czas sprawdzić, czy przypadkiem nie pojawił się już harmonogram zajęć na rok trzeci (wciąż nic, meh) i kieruję do Was pytanie - co najbardziej zafascynowało nas w minionym roku akademickim/szkolnym? Podzielcie się ze mną swoimi pasjami, spostrzeżeniami i opiniami!