261

Dziś zabieram Was w dalszą podróż, tym razem wspominając Gdynię. Pogoda sprzyja-tak, tak, podobne szarości za oknem powitały nas w tym "słonecznym mieście północy", jak nazywano ją przed II Wojną Światową. Dzięki wskazówkom od Hani o wiele łatwiej było mi zaplanować poznawanie tego miejsca, a,wierzcie mi, miałam z czego wybierać.

Ruszamy rano, SKM-ką, oczywiście. To taka śliczna kolej miejska, która jednak przysporzyła nam odrobinę trudności, bo przyzwyczajeni do kasowania biletów wewnątrz pojazdu oczekiwaliśmy, że tym razem będzie podobnie. Na szczęście, kolej jeździ bardzo często, a przy okazji posililiśmy się słodką drożdżówą(co później wyszło nam na dobre...)


Wysiadamy z zamiarem dotarcia na plażę w Orłowie. Zupełnie randomowo wybieramy kierunek, tym razem nie ufając GPS-owi. I wiecie co? Tym razem też intuicja zawiodła, cóż za zbieg okoliczności. Udało nam się jednak nie stracić 2 godzin jak w Gdańsku, lecz ledwie parę minut.
W drodze na plażę z podziwem oglądałam coraz to ładniejsze, nowoczesne, minimalistyczne apartamentowce utrzymane w tonacjach bieli i ciemnego drewna. A to dopiero początek zachwytów, bo prawdziwe wrażenie zrobiła na mnie sama plaża-najpiękniejsza, jaką widziałam(spośród polskich, oczywiście, tylko takie znam, ale sporo ich zjeździłam). Uroczy, spokojny zakątek. Spójrzcie sami. Gdybym tutaj mieszkała, z pewnością byłabym tu częstym gościem. (Dodatkowo, dziwnej ekscytacji dostarczył mi fakt, iż sam Żeromski przebywał na tej plaży, a że Stefcia lubię...no wiecie.)






Postraszyłam też łabądki. No dobra, przyznaję. To one były bardziej śmiałe, nie ja. Chociaż na głodne nie wyglądały...(Hm. Chyba jestem w stanie zrozumieć tą kwestię. Piona, Panie Łabędź!)




Pobyliśmy tam sporą chwilę, odpoczywając od dość ciężkich bagaży, aż nadszedł czas święty i najważniejszy(Dobra, trochę przesadzam. JA mogłabym tam zostać dłużej...;)) i postanowiliśmy ruszać w poszukiwaniu upragnionej pizzy. Jako że posiadam niezwykłe zdolności przywódcze, postanowiłam poprowadzić...





"No bo to taka droga podobna do tych, co zwykle prowadzą do plaży"
Nie. Jednak nie. Ale było pięknie. I szkoda tylko, że mieliśmy ze sobą te wszystkie torby i plecaki, a puste żołądki(widzicie, dobrze, że wpadła drożdżówka na peronie!)nie dawały spokoju. Akcja ratunkowo-ewakuacyjna się powiodła i odmaszerowaliśmy w kierunku przystanku.
Na obiad wybraliśmy polecaną nam Mąkę i Kawę. I, oczywiście, był to trafiony wybór :) Pizza na idealnie cienkim cieście, ciekawe składniki i kombinacje smaków. Pycha!


Lokal znajdował się tuż obok naszego hostelu, na szczęście, bo pojedliśmy bardzo(a takich pyszności się nie zostawia). Btw, pokój niezły, ale gdybym wiedziała, że za ścianą mamy Anglików...no, to dobranoc. Wyspałam się wyśmienicie.
Lecimy dalej. Do portu. Zachwycam się ładnie zagospodarowaną zielenią i poszukuję murali, bo przecież m.in z tej formy street art'u słynie Gdynia.




Niczego nie znalazłam, za to trafiliśmy do Akwarium Gdyńskiego, które zawiodłoby Nas nieco, gdyby nie nasza kreatywność i dziecięca wyobraźnia. I Pan Żółw, którego wzięliśmy za martwy okaz.(Przepraszamy!) I płaszczkopodobne stworzenie, które mnie tak niesamowicie ucieszyło.





Kolacja była fenomenem(kolejnym?) dnia. Mikroklimat pozostanie w mojej pamięci(i smaku) na dłuuugo. Żałuję ogromnie, że w Krakowie nie ma podobnego lokalu-zachwycił mnie bardzo, zarówno podawanymi pysznościami, jak i minimalistycznym, skandynawskim wnętrzem.


W ten sposób zakończyliśmy dzień pierwszy, a mnie post urósł do niebotycznych rozmiarów. Nie przedłużając-wyjazd uczciliśmy śniadaniem w Chwili, równie genialnym miejscu, gdzie czas płynie wolno, a kawa nigdy się nie kończy.



Zatrzymaliśmy się w Infoboxie, później długo spacerowaliśmy po mieście, wreszcie znajdując całe mnóstwo zdobiących bloki murali. Dzielę się z Wami tymi, które spodobały Nam się najbardziej :)





Zadbaliśmy też o prowiant do pociągu ;) Przed Państwem najlepsze na świecie pierogi ze szpinakiem zjedzone na peronie, również z polecenia, również niezwykle trafnie.


Kończąc swoją opowieść, chciałabym raz jeszcze podziękować Hani za wskazówki. Żałuję, że do paru miejsc nie zdążyliśmy dotrzeć, że nie spróbowaliśmy więcej pyszności (a już sama ulica Świętojańska obfituje w interesujące lokale). Mnóstwo wydaliśmy na jedzenie, ale naprawdę było warto. Cieszę się, że mogłam odkryć Gdynię, która wydaje się być najbardziej niepozornym punktem Trójmiasta. Powrócę z chęcią, zarówno tu, by zobaczyć Torpedownię w Babich Dołach i raz jeszcze posilić się w Mikroklimacie, jak i do Gdańska, by móc odkryć jego mniej turystyczne zakątki. Kolejnym razem chętnie wstąpię też do Sopotu, który tym razem musieliśmy ominąć.

A Wam dziękuję, że przebrnęliście przez ten obfity wpis!

Spodoba Ci się również

0 komentarze

It means a lot, thank You!

Subscribe