259

Czuję się niemalże niczym podróżnik z prawdziwego zdarzenia, dzierżąc w dłoni zeszyt z notatkami z wyjazdu, który starałam się uzupełniać na bieżąco, chociażby jadąc pociągiem lub wieczorami. Jakoś tak sprawia, że czuję się lepiej-chyba faktycznie robi to wrażenie profesjonalizmu. Przynajmniej moja podświadomość tak to pojmuje. I dobrze jej z tym.

Trasa Kraków Główny-Gdańsk Główny. Pendolino zdało test-byłam wręcz oburzona brakiem jakiegokolwiek opóźnienia. Równiutko po 5h i 30 minutach dostojnie wytargaliśmy swoje torby z pociągu. Co zrobiła N? Wpisała w GPS'a ulicę, na której zabukowaliśmy hotel. O czym zapomniała? Że nie potrafi korzystać z takich cudów jak system nawigacyjny. Więc zaliczyliśmy spacerek. Półtoragodzinny. Ale! Miałam herbatniki, aparat, słońce i mnóstwo bodźców dookoła-zachwycałam się niemalże wszystkim. Co mnie uderzyło podczas naszej tułaczej wędrówki?




Kontrasty. Nowoczesne, minimalistyczne budynki tuż obok niemalże sypiących się domków. Niby każde miasto obfituje w podobne obrazy, ale...tutaj jakoś szczególnie to dostrzegłam. Poza tym-koty. Wszędobylskie kocury. Co jeszcze? Dużo przestrzeni, zróżnicowany teren-miejsce, gdzie mieszkaliśmy, momentami przypominało mi greckie miasto. I dużo zieleni również(poza samym centrum, oczywiście). Speaking of...pierwszego dnia, a raczej już wieczoru, po przejażdżce tramwajem, którym również się popodniecałam troszkę, bo czerwony był, a nie niebieski jak u nas, wygłodniali dotarliśmy do rynku. I wylądowaliśmy w Sphinxie. Nie mówmy o tym.
Dodatkowo, już wtedy zaczynał szwankować mi obiektyw, wybaczcie więc zepsute kadry bez ostrości. 




Okropnie zła decyzja tego wieczoru-krótkie spodenki. Naprawdę, gdyby ta tania odzież nie była zamknięta...przygoda w ciucholandzie gwarantowana. Nie pochodziliśmy więc zbyt długo, zresztą było już dość późno, a przed nami jeszcze wizyta w sklepie(Tesco nas uratowało! Poszukiwanie taniego odzienia ciąg dalszy...niestety, bez powodzenia. Poza tym, kupiliśmy nóż. Ale to chyba kolejnego dnia.) Mimo wszystko, wracając nie omieszkałam przepuścić okazji sfotografowania tego, co lubię najbardziej.


Spostrzeżenie z notesu- gorący prysznic po okrutnie zimnym, wieczornym poszukiwaniu przewodnika("Trójmiasto. Ogarnij miasto"), który koniecznie musiałam mieć był tak niesamowicie przyjemny, jak butelka wody w upalny dzień, kiedy przez dłuższy czas nie mieliśmy możliwości się napić. Wieczorem, przeglądając odnaleziony(po dłuugich staraniach..)przewodnik, poszukiwałam miejsc na kolejny dzień. Niestety, najpierw byliśmy zmuszeni znaleźć inny nocleg, bo nie zajęliśmy się tym odpowiednio wcześniej...Aczkolwiek, już po zakwaterowaniu całkiem niedaleko poprzedniego, ponownie ruszyliśmy w drogę. Cel-plaża Jelitkowo.




Było...całkiem przyjemnie. Pusto i spokojnie. Chwilkę sobie nawet poleżeliśmy na mojej stylowej bluzie od pana S, która ratowała mi tyłek przed zamarznięciem wieczorami. Później, jakie to typowe, żołądki wygrały z jelitami (taki żarcik sytuacyjny) i udaliśmy się do słynnego Manekina,ukrytego tuż za Uniwersytetem Gdańskim.
 Jej. Zaczyna się jedzeniowa rozpusta. Wybaczcie, ale udam się do kuchni zrobić kolację i już do Was wracam.




Niebo. Naprawdę. U Pana S naleśnik z łososiem,serkiem philadelphia i czerwoną cebulą, u mnie strudel ze szpinakiem i różnymi serami, w sosie pomidorowym. Zjedzone po połowie, oczywiście. Pyszności.
Wróciłam z kolacją, brzuszek nie umiera, mogę pisać dalej.
Postanowiliśmy wysiąść parę przystanków przed naszą Bramą Wyżynną(centrum) i pospacerować po okolicy, poznając Gdańsk od innej strony. Szczęśliwie dotarliśmy do dobrego punktu widokowego na Stocznię-tak jak chciałam, a dalej, na pięknie kontrastujący most. Tam posiedzieliśmy sobie na średnio wygodnym ogrodzeniu, czekając aż...znów zrobimy się głodni??



Zawitaliśmy też w galerii, mus to mus...Czyli co robią dzieciaki z miasta w innym mieście. 
Żartuję, oczywiście. Byliśmy tam tylko w sklepie Piotr i Paweł, bo u nas takich nie ma :D


Taak...czas na kolację! Trochę niecodzienna ta kolacja, musicie przyznać...Ale! Mamy solidne wytłumaczenie! Pikawę trzeba odwiedzić, a już nie mielibyśmy takiej okazji, o. Dla mnie ciasto marchewkowe z białą czekoladą i kawa o nazwie takiej samej jak lokal (pyszna, ale trochę zbyt mocna), dla S pascha i czekolada kokosowa.


Tym sposobem dobrnęliśmy do końca dnia drugiego. Pan S ogląda mecz, a ja smaruję tekturę(czyt. chlebek wasa) serkiem topionym i planuję Gdynię, zamawiając bilet powrotny dzień wcześniej niż planowaliśmy, z powodu prognozy pogody i topniejących funduszy...
Ale o tym innym razem, bo i tak wyrósł mi post-gigant. 

Wspaniałej końcówki pierwszego dnia lata! 

Spodoba Ci się również

0 komentarze

It means a lot, thank You!

Subscribe